niedziela, 24 listopada 2013

Babie lato wtedy bywa, gdy w słońcu się snują pajęcze przędziwa. Jesienne werble. Diana Gabaldon.


Kiedy jesień w październiku zaczęła w końcu przypominać tę prawdziwie złotą z ludowego porzekadła zamieszczonego w tytule posta, zaczęłam się powoli poddawać jej urokowi i szukać jesieni również w wybieranych do czytania książkach:). W bibliotece znalazłam więc powieść o bardzo jesiennym tytule - tom czwarty cyklu "Obcej" Diany Gabaldon.

Po "Jesienne werble" wyprawiłam się na daleki spacer do nieznanej mi jeszcze krakowskiej biblioteki, której zbiory bogatsze od stanu posiadania mojej osiedlowej biblioteki, zachęcają do dłuższej z nią znajomości:). Jesień w tytule czytanej książki i za oknem, gorąca herbata i smakołyki prosto z sadu, w postaci ostatniej dojrzewającej przed zimą, bardzo słodkiej odmiany jabłek, to był mój przepis na minione już październikowe wieczory.

W poprzednim tomie Claire i Jamie odnaleźli się po wieloletniej rozłące i śladem setek uciekinierów politycznych wyruszyli w podróż do Nowego Świata. Jak bardzo pokomplikowała się ta wyprawa przeczytacie w "Podróżniczce", o której pisałam rok temu. W "Jesiennych werblach" szukałam nie tylko aktualnej pory roku, ale przede wszystkim..."Domku na prerii":). Szalenie mi się podoba ta część historii Stanów Zjednoczonych, która pisana jest biografiami pierwszych osadników,  a że nie znam wielu tytułów opowiadających o życiu amerykańskich pionierów, nawet fantastyczno-historyczny romans miałam ogromną ochotę przeczytać, żeby znaleźć w nim choćby wzmianki o tym jak wyglądało życie farmerów w dzikich rejonach Nowego Świata. Pod tym względem na tej książce się nie zawiodłam. 

W tomach poprzednich prześledziliśmy rzeczywistość XVIII-wieczną Szkocji, Francji, targały czytelnikiem morskie sztormy oraz przewroty dziejowe. W tomie czwartym bohaterowie prowadzą bardziej osiadły tryb życia w amerykańskiej kolonii. Jamie buduje w Karolinie Północnej dom, uprawia ziemię, a Claire sprowadza na świat dzieci osadników, leczy mieszkańców okolicznych farm i marzy o budowie szpitala. 

Myślę, że autorka przed napisaniem każdego kolejnego tomu rozpoczyna wielkie wykopaliska w bibliotekach, konsultacje z naukowcami zajmującymi się historią XVIII wieku, a potem wszystkie znalezione informacje upycha w swoich książkach. Czasem wychodzi z tego pocieszna ekwilibrystyka, kiedy Brianna z właśnie odnalezionym ojcem przez kilka stron pląsa po łąkach w poszukiwaniu roju pszczół, które powiększyć mają przydomową pszczelarnię Fraserów, ale na tyle sugestywnie są opisane techniki hodowli pszczół, że nie ma powodu nie uwierzyć, że tak właśnie w XVIII wieku pracowali pszczelarze:).

Poza uczuciowymi komplikacjami, które w tym tomie są domeną młodszego pokolenia reprezentowanego przez Briannę, fantastycznie udało się powplatać w tę opowieść poważne zagadnienia historyczne. Choćby te o niewolnictwie, czy konfliktach osadników z rdzennymi mieszkańcami Ameryki, brak odporności Indian na roznoszone przez europejczyków choroby, dały autorce duże pole do popisania się wyobraźnią, świetne czytało się te fragmenty. Wychowana na książkach Jacka Londona, Jamesa Olivera Curwood, byłam zachwycona również opisami amerykańskiej przyrody, jej dzikości, nie skażenia ludzką działalnością.

Co typowe dla Amerykanów, to uwielbienie dla własnych osiągnięć i dziejów, w tych współcześniejszych wątkach jest fragment dotyczący dnia 16 lipca 1969, kiedy załoga Apollo 11 wylądowała na księżycu, który świetnie oddaje atmosferę święta, które musiało wtedy zapanować w amerykańskich domach.


Chociaż są poczesne fragmenty, wręcz inwentaryzacyjne, przygotowań zapasów na zimę przez bohaterów, to nie jesień znalazłam w "Jesiennych werblach", ale bardzo konkretną wiedzę o życiu w XVIII wiecznych amerykańskich koloniach. To jest dość nierówna książka, bywało nudno, zwłaszcza na początku, ale dla tych wątków mocno rozkręcających całą historię, warto przemęczyć te dłużyzny. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, że to niepoważna literatura, po którą nie warto sięgać, spokojnie może swoje obawy porzucić. Cały cykl jest bardzo wciągający, bohaterowie cudnie niejednoznaczni i dużo tu historii, więc warto przemóc opory i przeczytać książki Diany Gabaldon. Renesans trochę już zapomnianej "Obcej" zapewni serial nagrywany przez amerykańską stację Starz, który mam nadzieję dotrze i do polskich widzów:).

"Jesienne werble. Tom I. " Diana Gabaldon, 528 str.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Pół anioł, pół człowiek płakał nie nad sobą, lecz nad małym ludzkim stworzeniem, które nie wiedziało, co utraciło - i nigdy się tego nie dowie, nawet w godzinie śmierci. Tam, gdzie spadają anioły. Dorota Terakowska.

W moim dziecinnym pokoju wisiał obrazek Anioła Stróża chroniącego dwójkę dzieci przed upadkiem z urwiska w przepaść. To było moje pierwsze wyobrażenie o Aniołach. Stary oleodruk pojawia się w mojej głowie do dzisiaj na każdą anielską wzmiankę:). Nie mogło go zabraknąć i na wyspie książek, w charakterze ilustracji do dzisiejszego posta o wyjątkowej książce przeczytanej w październiku.
***
Pięcioletnia Ewa jest świadkiem niezwykłego widowiska. Pomiędzy niebem, a ziemią lecą złocisto-białe Anioły. Potężny łopot skrzydeł nie odrywa dorosłych od ich zajęć, w pokoju ojca pulsuje światło monitora, mama nie odrywa rąk i myśli od Piety, którą właśnie rzeźbi. Jedynym świadkiem spoglądającym na przelot Aniołów, pozostaje Ewa. To, co przy pierwszym spojrzeniu wydawało się pełną chwały prezentacją anielskich mocy, przy uważniejszym, kolejnym, okazuje się walką czarnych i białych Aniołów. Podążając przez łąkę do lasu śladem skrzydlatych istot, Ewa dostrzega upadek na ziemię Anioła, któremu nie udało się umknąć szponom czarnego brata.

Upływające lata zacierają w pamięci dziecka widziany tego dnia obraz. Ewa jest już nastolatką, wyróżniającą się na tle swoich rówieśników. Nad wiek dojrzała i ulegająca rozlicznym wypadkom, w wyniku których ciągle ląduje na szpitalnych oddziałach, wzbudza coraz większy niepokój babci i rodziców. Jedynym przyjacielem z którym dziewczynka porozumiewa się językiem tajemnic i sekretów jest Bezdomny, od kilku lat zamieszkujący osiedlową ruderę. Na dachu domu Bezdomnego  uwił sobie gniazdo czarny ptak, który uwielbia przesiadywać na drzewie i spoglądać w okno pokoiku Ewy. Za każdym razem, kiedy ptak pojawia się na przydomowej wiśni, Ewa ulega jakiemuś wypadkowi.

Kiedy dziewczynka zapada na białaczkę, jej religijna babcia ma pretensje do Anioła Stróża wnuczki, który z niezrozumiałych powodów nie wywiązuje się z przydzielonego mu zadania ochrony Ewy. A może upadek Anioła widziany wiele lat temu i powracający do Ewy we śnie, to właśnie historia jej utraconego Anioła Stróża?

Rodzina Ewy łapiąc się tej ostatniej nadziei na ocalenie córki, rozpoczyna poszukiwania zaginionego Anioła Stróża. Przygotowania teoretyczne taty, poważnego naukowca, przekopującego się przez tony literatury, prowadzą go od świadectw osób, które doznały opieki swojego Anioła Stróża, poprzez biografie filozofów i wszystkie religie świata. Fascynująca to podróż dla czytelnika, która uświadamia, że skrzydlate postaci Aniołów zdobią nawet prastare jaskinie i resztki miejskich murów, pozostałych po dawno wymarłych cywilizacjach. Wybitny filozof Emanuel Swedenborg ( przyjaciel Immanuela Kanta ), miał ze swoim Aniołem Stróżem "stałe łącze", czego wiarygodne świadectwa pozostawili w swoich wspomnieniach jego przyjaciele i współpracownicy. Również internet pełen jest Aniołów, a dokładniej bardzo konkretnej wiedzy angeologicznej.

Nie tylko o poszukiwaniu Aniołów opowiada książka Doroty Terakowskiej. Podobnie jak w innych swoich powieściach autorka pod powierzchnią fantastyki, ukryła najprostsze prawdy o życiu człowieka. Natura dobra i zła zgłębiana jest w dialogach pomiędzy Aniołem Ave i jego czarnym bratem Veą, które jako żywo przypominają rozmowy Wolanda i Mateusza w "Mistrzu i Małgorzacie". Są tutaj i intrygujące rozważania o sztuce:
- Boję się, że mama nie jest wielką artystką. Zauważyłam, że nic jej nie boli nawet wtedy, gdy rzeźbi ból. [...] -Van Gogh cierpiał, gdy malował. Obciął sobie ucho, wiesz? Beethoven, gdy komponował, płakał. Bo był głuchy. Nie tak jak ty, tylko naprawdę. Goya, wielki artysta, całe życie był przerażony, że inkwizycja spali go na stosie. A Boschowi śniły się potwory, które malował, bał się spać. Gustaw Mahler, taki kompozytor, cierpiał na depresję, a Czajkowski prawie zwariował.
To również książka o samotności dziecka, zaniedbywanego przez zapracowanych rodziców, które nawet nie buntuje się przeciwko takiemu stanowi rzeczy i starając się nie sprawiać dorosłym kłopotów, odsuwa się od nich i zamyka w sobie. Także o dorosłym wymiarze samotności na przykładzie milczącej Pani Samej, przemykającej cichutko uliczkami osiedla.

Przepiękna historia, mimo, że napisana bez patosu i gry na emocjach, wbija w fotel prostotą przekazu, przed którym czytelnik nie chce się bronić, z uwagą przyjmując zawarte w nim prawdy. Zapraszam do lektury i przebogatej w  wrażenia podróży przez mitologie, historię filozofii, religie całego świata, bo całe to bogactwo udało się zmieścić Dorocie Terakowskiej w tej niewielkich rozmiarów książce. Oprócz bardzo konkretnej wiedzy angeologicznej, znalazło się tutaj, ku mojej wielkiej radości i miejsce dla starych oleodruków z dziecinnych pokoi:).

Tam, gdzie spadają anioły.
Dorota Terakowska, 255 str.

wtorek, 8 października 2013

Piszę, siedząc na kuchennym zlewie. Zdobywam zamek. Dodie Smith.


Sezon czytania przy rozgrzanym do czerwoności piecyku i akompaniamencie muzyki płonących drewnianych szczap otworzyłam w tym roku lekturą powieści Dodie Smith "Zdobywam zamek". To mój ulubiony rodzaj muzyki towarzyszącej czytaniu:). Za oknami królował zimny i ponury wrzesień, a w domu dające poczucie bezpieczeństwa światełka, błyski i szumy płomieni w piecu.
***
Powieść Dodie Smith ukazała się w języku polskim na długo po zrobieniu oszałamiającej kariery pośród angielskich czytelników. Wyszukiwana na regałach jako niezawodne lekarstwo na chandrę, powieść - pocieszycielka, swój urok lektury kojącej emocje czytelnika, zawdzięcza niezwykłemu miejscu akcji.

W bezludnych ostępach hrabstwa Suffolk*, w niszczejącym zamku mieszka ekscentryczna rodzina Mortmainów: rodzeństwo Rose, Cassandra i Thomas, ich ojciec i macocha Topaz. W czasach popularności pierwszej i jedynej powieści napisanej przez głowę rodziny, Mortmainowie wydzierżawili zamek od arystokraty zamieszkującego dwór Scoatney Hall. W cieniu wieży Belmotte, pośród ruin i zimnych zamkowych murów, niemożliwych do ogrzania w żadną porę roku, prowadzą coraz skromniejsze życie, opisane w pamiętniku przez siedemnastoletnią Cassandrę.

Cassandra opisuje emocje, krajobrazy i kolejne wydarzenia z wysokości kurnika, zamkowych murów, zlewu, sterty sieczki w stodole, starych fortyfikacji. Dzięki tak niezwykłej perspektywie, jej opowieść nabiera bardzo bajkowych właściwości:).

Jedyną możliwością ucieczki od mało romantycznej biedy, w jaką po utracie weny twórczej przez ojca popadła cała rodzina, wydaje się Cassandrze i jej starszej siostrze Rose, małżeństwo z pierwszym napotkanym bogaczem:). W popadającym w ruinę zamku, otoczonym morzem błota, jak malowniczo określa swoje życiowe położenie Rose, zamożni kawalerowie są niestety towarem deficytowym. Dylemat młodych panienek, zaczerpnięty z "Dumy i uprzedzenia" rozwiązuje Dodie Smith w podobny Jane Austen sposób. Nadzieja dziewcząt na bogate zamążpójście nabiera realnych kształtów na wieść o otwarciu pobliskiego dworu Scoatney Hall, przez jego dwóch przybyłych z dalekiej Ameryki dziedziców.

- Czy pomyślałaś o czymś, kiedy panna Marcy powiedziała, że Scoatney Hall znów będzie otwarte?
No tak, pomyślałam o początku powieści "Duma i uprzedzenie", kiedy pani Bennet mówi: "Wydzierżawiono nareszcie Netherfield Park."  A potem pan Bennet jedzie tam złożyć wizytę bogatemu nowemu właścicielowi.
- Pan Bennet nie był mu winien żadnego czynszu - zauważyłam.
- Nasz ojciec i tak by nie pojechał. Jak ja bym chciała żyć w powieści Jane Austen!
Powiedziałam, że ja wolałabym żyć w powieści Charlotte Brontë.
- Co byłoby przyjemniejsze: Jane z odrobiną Charlotte czy Charlotte z odrobiną Jane? - spytała Rose.
Jest to ten rodzaj dyskusji, który bardzo lubię, ale chciałam pisać dalej, więc tylko powiedziałam:
- Pięćdziesiąt procent każdej byłoby idealne.**

Takich pysznych rozmów o literaturze jest w tej powieści więcej, nad historią mieszkańców zamku unosi się literacki duch wspinającej się po szczeblach drabiny społecznej Becky Sharp i całej plejady heroin stworzonych w wyobraźni Jane Austen oraz sióstr Brontë. Zasady romansowania w stylu znanym z powieści Jane Austen usiłują panny Mortmain wcielać w życie w latach 30 wieku XX, testując je na dziedzicach Scoatney i gwarantując dobrą zabawę przy lekturze czytelnikowi.

Urocza opowieść z galerią oryginalnych postaci ozłociła mi niespełniający wymogów złotej polskiej jesieni, burawy wrzesień. Z radością dołączam się do grona zachwyconych czytelników i umieszczam swój egzemplarz, wydany w bardzo romantycznej szacie, pośród innych książkowych utulaczo - pocieszaczy, bo to powieść do której kiedyś wrócę na pewno.

Zdobywam zamek. ( I capture the castle., 1948 )
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2013, 351 str.
* str. 11,** str. 28 - 29

poniedziałek, 30 września 2013

Erlkönig.

"Der Erlkönig" Julius von Klever

Jakim utworem literackim zakończyć dzisiejszy wietrzny dzień? Najlepiej "Królem Olch". Balladą, którą obiecałam sobie przypomnieć po przeczytaniu "Zimy w Siedlisku" Janusza Majewskiego, który w swojej powieści umieścił fragment utworu w oryginale, w języku niemieckim. 

Wer reitet so spät durch Nacht und Wind?
Es ist der Vater mit seinem Kind;
Er hat den Knaben wohl in dem Arm,
Er fasst ihn sicher, er hält ihn warm.

( "Erlkönig"  Johann Wolfgang von Goethe, 1782 r. )

Ballada Goethego, przypomina mi potężny szpaler olch i małe mokradło, które wieńczą ogród moich dziadków. W czasach popularności delikatnych płotów z iglaków, żywopłot z tych wiekowych drzew robi na mnie nieodmiennie, ogromne wrażenie. To właśnie te ponad sześćdziesięcioletnie olchy przepowiadają nadchodzące burze i zadziwiają swoją wrażliwością potężnego drzewa na najlżejsze powiewy wiatru. Podczas najbardziej wietrznych dni jesiennych, stare olchy mają najwięcej uroku, rodem z mrocznego, tajemniczego ogrodu, albo romantycznej ballady z nieszczęśliwym zakończeniem. "Król Olch" oddaje klimat tego miejsca doskonale, zarówno w  języku niemieckim, dla mnie pięknym na swój sposób, może dlatego, że uczyłam się go długie lata i miło te lekcje wspominam, jak i w naszym ojczystym, klasycznym przekładzie.

Kto z wiatrem wśród nocy galopem tak gna?
To ojciec z dziecięciem jak cienie mkną dwa.
On czule je tuli i bieży przez błoń,
I serce przy sercu, i w dłoni ma dłoń. 

( "Król Olch." przekład W. Lewik )

"Erlkönig" doczekał się i swobodniejszej wersji przekładu, w wykonaniu noblistki Wisławy Szymborskiej. Ta wersja podoba mi się tak bardzo, że jeszcze kilka nadchodzących, październikowych dni zakończę melodią tych słów i obrazami, które przywołują:).


"Król Olch."

Noc padła na las, las w mroku spał,
Ktoś nocą lasem na koniu gnał.
Tętniło echo wśród olch i brzóz,
Gdy ojciec syna do domu wiózł.

- Cóż tobie, synku, że w las patrzysz tak?
Tam ojcze, on, król olch, daje znak,
Ma płaszcz, koronę i biały tren.
- To mgła, mój synku, albo sen.

"Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!
Wesoło będzie płynąć czas.
Przedziwne czary roztoczę w krąg,
Złotolitą chustkę dam ci do rąk".

- Czy słyszysz, mój ojcze, ten głos w gęstwinie drzew?
To król mnie wabi, to jego śpiew.
- To wiatr, mój synku, to wiatru głos,
Szeleści olcha i szumi wrzos.

"Gdy wejdziesz, chłopcze w ten głuchy las,
Ujrzysz me córki przy blasku gwiazd.
Moje córki nucąc pląsają na mchu,
A każda z mych córek piękniejsza od snu".

- Czy widzisz, mój ojcze, tam tańczą wśród drzew
Srebrne królewny, czy słyszysz ich śpiew?
- O, synku mój, to księżyc tak lśni,
To księżyc tańczy wśród czarnych pni.

"Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las!
Ach, strzeż się, bo wołam już ostatni raz!"
- Czy widzisz, mój ojcze, król zbliża się tu,
Już w oczach mi ciemno i brak mi tchu. -

Więc ojciec syna w ramionach swych skrył
I konia ostrogą popędził co sił.
Nie wiedział, że syn skonał mu już
W tym głuchym lesie wśród olch i brzóz.        

( Przekład swobodny Wisławy Szymborskiej. )
                        

sobota, 28 września 2013

Wierzba i głóg czynią wiejskie rezydencje pięknymi.

Wiosną założyłam w kącie sadu ogrodową aptekę, miejsce na krzewy i drzewa o leczniczych właściwościach. Posadziłam dwa drzewka zapomnianej, a bardzo popularnej w polskich parkach i ogrodach w latach 30 - tych XX wieku morwy białej, drzewko czarnego bzu i jarzębinę. Ostatnio w przeczytanych książkach wyłapuję te fragmenty, które dotyczą roślin leczniczych, więc trochę te nowe zainteresowania zielarskie, przełożyły się na pasję czytania, której poświęcona jest wyspa książek. 

Poniżej znalezione w czytanych przeze mnie we wrześniu powieściach, cytaty dotyczące śpiącego drzewa ( pod taką nazwą znają tę roślinę Islandczycy ) - głogu, który mam nadzieję dostanie za rok swój kawałek ziemi w sadzie, albo w zagajniku oplatającym łąkę.

Z mojego prezentu imieninowego, angielskiej powieści "Zdobywam zamek", wyłania się głóg w pełnej przepychu, wiosennej odsłonie:
Pączki w żywopłocie siedziały ciasno skulone, ale na drzewie koło drogowskazu było już mnóstwo rozwiniętych. Przywiązuję ogromną uwagę do głogu. Kiedyś spędziłam wiele godzin, próbują opisać jego pojedynczy kwiat, ale zdołałam wymyślić tylko "szerokooki kwiateczek z wąsikiem jak koteczek", zupełnie nie do wymówienia.
- "Wierzba i głóg czynią wiejskie rezydencje pięknymi" - zacytował Simon. - Myślę, że to właśnie ten wiersz sprawia, że wydaje mi się, iż ludzie w epoce elżbietańskiej żyli w wiecznej wiośnie.*

Z drugiej powieści ( "Powrót do Killybegs." ), pochodzi fragment o boleśniejszych właściwościach głogu:):
Wróciłem biegiem. Przeskoczyłem przez murek, w ciemności nie zauważyłem krzaków głogu. Gwałtowne spotkanie mojego czoła i dłoni z cierniami. Zdusiłem krzyk. Miałem ściśnięte  gardło, obolały kark. Strach. Tuż za mną w sękaty masyw kolców rzucił się głową w dół Danny Finley.
- Cholera! Co to takiego?
- Trza będzie dać chłopakom z Belfastu lekcje botaniki - burknął kapitan, dezerter z armii brytyjskiej.
- To się nazywa głóg. Trochę przypomina ich drut kolczasty - odparł jakiś głos w ciemności.**

Do lektury obydwu książek bardzo gorąco zachęcam, do każdej z innych powodów. "Zdobywam zamek" to sielsko - angielska opowieść, osadzona w realiach bajkowego zamku, a "Powrót do Killybegs" to historia krwawego, niekończącego się konfliktu w Irlandii Północnej, napisana przepięknym językiem. Trudno o zestawienie mniej pasujących do siebie tematycznie książek, ale takie wrześniową porą, królowało na moim nocnym stoliku:).

* "Zdobywam zamek." Dodie Smith, str. 155, zacytowany przez Simona fragment pochodzi z wiersza "Spring, the Sweet Spring." Thomasa Nashe'a 

** "Powrót do Killybegs." Sorj Chalandon, str. 107

piątek, 20 września 2013

Bo zawżdy ci więcej jedzą, którzy bliżej misy siedzą.* Świat w obrazkach. Mali smakosze.


Im chłodniejsza jesień za oknem, tym więcej myśli poświęcamy jedzeniu, również książki i strony internetowe z fotografiami wymyślnych dań, częściej przykuwają naszą uwagę. Poszukiwaniem nowych przepisów i późniejszym przenoszeniem ich na grunt własnego królestwa kuchennego, ocieplam sobie paskudną wrześniową aurę za oknem. Humor poprawiam sobie również przeglądaniem uroczo kraciastej, czerwoną kratą kuchennego obrusu książki "Mali smakosze".

Encyklopedia z serii "Świat w obrazkach" barwnymi ilustracjami i przystępnym tekstem, przekazuje najmłodszym wiedzę na temat żywienia. Książka podzielona jest na trzy rozdziały i całe mnóstwo smakowitych podrozdziałów, poświęconych konkretnym rodzajom żywności: owocom, mleku, pieczywu, kawie, herbacie i czekoladzie.

Pierwszy rozdział, poświęcony historii żywności, opowiada jak radzili sobie ze zdobywaniem jedzenia nasi bardzo dalecy przodkowie, jak w prehistorii sukcesem zakończyły się eksperymenty z łączeniem ognia i upolowanej zwierzyny, owocując smaczniejszym i łatwiej przyswajalnym posiłkiem. Kolejną po nauce gotowania rewolucją, były początki rolnictwa, czyli nabycie przez ludzi umiejętności hodowania zwierząt i roślin na pokarm. Poprzez czasy starożytne, w których zasiadamy do stołu Egipcjan i Rzymian, przenosimy się do Średniowiecza, kiedy ludzie zasmakowali w gorącej zupie. Następne zmiany przyszły z odkryciami nowych lądów, wtedy menu Europejczyków poszerzyło się o nieznane wcześniej warzywa, owoce, przyprawy.

Od 200 lat potrafimy już żywność konserwować, dzięki francuskiemu cukiernikowi Nicolas Appert. Ostatnie etapy historii żywności to XIX-wieczna rewolucja przemysłowa i łącząca się z nią konieczność wykarmienia coraz liczniejszej rzeszy mieszkańców miast oraz już współczesny wzrost produkcji rolnej, z wykorzystaniem nowych technologii i osiągnięć nauki, który niestety, nie zawsze wychodzi nam na zdrowie.

Druga część książki przekazuje w ciekawy sposób wiedzę o pochodzeniu i przetwarzaniu żywności. Opowiada o pierwszym pożywieniu, które mama daje dziecku, czyli mleku, o kukurydzy, którą Indianie nazywali "Synem Słońca", o sadach, kipiących jesienią owocami i wodnej uprawie ryżu w dalekiej Azji. Najmłodszy czytelnik, któremu częściej zdarza się pochodzenie mleka łączyć z kartonem i supermarketem, niż z pasącą się na zielonej łące, łaciatą krową, dowie się, że te wszystkie pyszności, które trafiają na nasz stół pochodzą z pól uprawnych, sadów, pieczarkarni.

"Mali smakosze" ożywią trochę nudne posiłki, bo taki ziemniak, którego torpeduje wzrokiem na talerzu niejadek, ma przecież fascynującą historię. Żeby trafić na nasze talerze, wiele wieków temu musiał przepłynąć ocean, ponieważ pochodzi z dalekiego Peru. Aby upowszechnić hodowlę tego warzywa w czasach Ludwika XVI, posłużył się Antoine Parmentier podstępem, nakazując ustawić strażników wokół pól, na których uprawiano ziemniaki, ludność zaczęła podkradać "cenne", chronione sadzonki i w krótkim czasie zasmakowała w ziemniakach.

Ostatni najkrótszy rozdział, znaczenie żywności, przekazuje chyba najbardziej wartościową wiedzę, ponieważ opowiada o zdrowym sposobie odżywiania i właściwych nawykach żywieniowych. Chociaż czasami mam dziwne wrażenie, że wydawnictwo Olesiejuk próbuje zabić czytelnika kolorem, powoli zaczynam się do ich przesadnie barwnej twórczości przyzwyczajać, a "Mali smakosze" to wyjątkowo udana i pożyteczna pozycja z ich oferty, podobnie jak pozostałe encyklopedie z serii "Świat w obrazkach". Życzę bardzo smacznej jesieni i do napisania wkrótce:).

Świat w obrazkach. Mali smakosze. ( L'imagerie des petits gourmands.)
Wydawnictwo Olesiejuk 2013, 120 str.

* Mikołaj Rej

środa, 18 września 2013

Z uprzejmością wynikającą z nieczystego sumienia.* Zima w Siedlisku. Janusz Majewski.



Rok temu wypatrzyłam w księgarni pełną zimowych uroków okładkę, bujany fotel, płatki śniegu, lubię książki osadzone w zimowych realiach. Potem dostrzegłam tytuł i autora, i byłam wniebowzięta, wszak kontynuacji „Siedliska” Janusza Majewskiego się nie spodziewałam. Na fali tego entuzjazmu zachwalałam na wyspie książek nowy nabytek, jednak po doczytaniu „Zimy w Siedlisku" zmieniłam nieco nastawienie do tej książki.

Od wigilii wieńczącej pierwszy tom mija dekada, projekt otworzenia pensjonatu został z sukcesem wcielony w życie głównych bohaterów. Przez Siedlisko przetaczają się falami letnicy, pensjonatowi w Panistrudze króluje Marianna, nieco ukryty przed hałaśliwymi gośćmi, wiernie sekunduje jej Krzysztof, wkraczając na pierwszy plan wyłącznie w sytuacjach podbramkowych. Przez tych dziesięć minionych lat zmieniło się diametralnie nie tylko życie Kalinowskich, zmieniła się również okolica, wieś unowocześniła się, a okoliczne miasteczka rozrosły:
Marianna nie po raz pierwszy poczuła dumę, wjeżdżając do miasta, które rozkwitało z roku na rok coraz piękniej. Wyglądało jak żywa reklama liberalizmu i gospodarki wolnorynkowej, powstawały nowe apartamentowce [...], a nawet zbudowano nową bibliotekę miejską, ewenement w epoce spadającego z roku na rok czytelnictwa. Ten ostatni przybytek był szczególnie ukochanym miejscem Marianny. Wypożyczała książki, głównie po to, aby tam bywać, rozmawiać z przemiłymi bibliotekarkami, zawierać nowe znajomości.
Do mazurskiego domu Kalinowskich powracamy po śmierci Krzysztofa. Zima opisana w książce jest czasem żałoby Marianny po jego stracie, cały drugi tom to próba podsumowania wspólnego życia. I nie ma w tym podsumowaniu dojmującego smutku towarzyszącego pierwszemu etapowi żałoby, Marianna rozgląda się po domu, w którym dzieliła życie z Krzysztofem i zatrzymując wzrok na poszczególnych przedmiotach, przeglądając zdjęcia i notatki męża, uruchamia się w jej głowie projektor wyświetlający wspólne wspomnienia. Bez wyraźnie zarysowanej chronologii wydarzeń opowiada narrator o ludziach, którzy przewinęli się przez życie Kalinowskich, o początkach małżeństwa, o dzieciach i wnukach, o gościach pensjonatu, intrygujących sąsiadach, którzy podobnie jak oni porzucili miasto na rzecz Mazur.

„Zima w Siedlisku” zawiera w sobie nieprzebrane bogactwo anegdot, krótkich, jaskrawych ujęć z bogatej przeszłości bohaterów i ich przyjaciół. Całość doprawiona jest odniesieniami do literatury, głównie niemieckiej, szczególnie wbił mi się w pamięć krótki fragment „Króla olch” w oryginale. 
Niebieski zmierzch nad zamarzniętym jeziorem za oknami namówił Mariannę, aby rozpaliła kominek i usiadła w fotelu albo wyciągnęła się na kanapie, wpatrzona w płomienie i wsłuchana w trzaski palącego się  drewna olch, otaczających ich półwysep. Krzysztof lubił ją straszyć, że czasem w jesieni, o zmierzchu, kiedy wiatr świszcze w kominie i niesie tumany suchych liści, można zobaczyć ojca pędzącego na koniu wzdłuż brzegu jeziora i w rozpaczy tulącego do piersi swego syna, który widzi majaczącego w zaroślach Króla Olch, przeczucie rychłej śmierci.
To nie jest książka zasługująca na krytykę, bo poczucia humoru i erudycji autorowi nie można odmówić, Janusz Majewski z arystokratycznym wdziękiem posługuje się językiem polskim, książkę czyta się z ogromną przyjemnością i z dużym pożytkiem dla własnego zasobu słownictwa i wiedzy. 

W tytule postu wykorzystałam fragment innej zimy, „Zimy Muminków”, bo mam poczucie nieczystego sumienia, przez ten nieuzasadniony entuzjazm przekazany Wam świeżo po przeczytaniu pierwszych rozdziałów książki, który potem uleciał bezpowrotnie. „Zima w Siedlisku” to świetna książka, ale jako kontynuacja genialnego „Siedliska” nie sprostała trudnemu zadaniu dorównania poprzednikowi.

Naukę wyniesioną z lektury „Zimy w Siedlisku” mogę streścić w jednym zdaniu: nie warto „przebierać nogami" w oczekiwaniu na kontynuację nawet ulubionej książki, pewnej świeżości nie da się powtórzyć, a pisanie dalszego ciągu „na siłę", czasem nie ma sensu. „Siedlisko” pozostanie dla mnie serialem z rewelacyjnym duetem Anna Dymna i Leonard Pietraszak, z mocnym drugim planem, z elementami mazurskiej poplątanej historii, z dobrze opowiedzianym zderzeniem dwóch, różniących się w latach dziewięćdziesiątych światów: wsi i miasta. To połączenie historii Mazur, trafnych obserwacji socjologicznych, udało się uchwycić w pierwszym tomie, w drugim nie udało się tego efektu interdyscyplinarności powtórzyć.

Zima w Siedlisku.
Janusz Majewski
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2012, 286 str. 
Siedlisko.

* „Zima Muminków" Tove Jansson

sobota, 31 sierpnia 2013

Były takie szkoły wysoko nad obłokami. Szkoła nad obłokami. Maria Kownacka.


W czasach, kiedy w góralskich chatach dobytek chowano po sąsiekach, rolnicze narzędzia po jatach i kącinach, na noc ścielono pierzyną ślufanek, a woda bynajmniej nie lała się z kranu, tylko była przynoszona ze studni w szafliku, wysoko w górach, w miejscach, gdzie nikt nie spodziewałby się ludzkich siedzib, budowano całe osady, uprawiano ziemię i hodowano zwierzęta. Niedaleko Piwnicznej na polanie Niemcowej, Trześniowym Groniu, wyrosły góralskie, drewniane chaty, zapłonął ogień na paleniskach i zaczęło toczyć się trudne, ubogie życie, pośród jedlinowych lasów, z niebezpiecznym sąsiedztwem wilczych watah i zdane na łaskę nieobliczalnej górskiej pogody.
Pomimo tylu starań żaden delikatny pies nie wylizałby się po takich ciosach wilczych kłów. Ale na Trześniowym Groniu, wśród gór i lasów, żyją nie tylko dzielni, zahartowani na wszelkie przeciwności ludzie; tymi samymi cechami muszą się odznaczać i ich  pomocnicy w ciężkiej pracy - zwierzęta. Konie są tam wytrzymałe i silne, psy dzielne, bojowe, odporne.
Klucz do każdej opowieści tkwi w historii, nie na próżno niemal każda baśń, z każdego świata zakątka rozpoczyna się sakramentalnym „dawno, dawno temu". Aby dowiedzieć się, skąd się wzięły ludzkie chałupy na polanie Niemcowej i szkoła tak wysoko nad obłokami, wystarczy poznać choć pobieżnie dzieje ziem Beskidu Sądeckiego. Dawno temu, kiedy po sądeckich dolinkach zaczynało brakować ziemi pod nowe gospodarstwa, a musicie wiedzieć, że przeludnienie od wieku XIX do czasu wybuchu drugiej wojny światowej panowało tu niepojęte w naszych czasach, górale osiadali coraz wyżej na górskich polanach, wydzierając ziemię pod pastwiska i uprawy, gęstym jedlinowym lasom.

Aby kolejne pokolenia mieszkające na wyżynie, nie wyrastały na analfabetów i otrzymały szanse na naukę fachu w przyszłości, w 1938 roku otwarto na polanie Niemcowej szkołę podstawową dla dzieci z chat rozsypanych po okolicy, do czterech klas uczęszczało dwudziestu pięciu uczniów, szkoła nad obłokami przetrwała do 1961 roku. Potem już tylko uciekali młodzi do miasta, wracali w doliny, a pozostałości górskich osad możemy poszukać wędrując po tamtych terenach z dobrym przewodnikiem.

O małej szkółce nad obłokami nie pozwoliła zapomnieć Maria Kownacka, która gościła w Rytrze pod koniec lat pięćdziesiątych, zbierając materiał do napisanych później „Szkoły nad obłokami” i „Rogasia z Doliny Roztoki”.

W książkę zilustrowaną przepiękną kreską Jana Marcina Szancera zaczarowała fragment historii Beskidu Sądeckiego, utrwaliła jego mieszkańców, uczniów z Niemcowej, Trześniowego Gronia ( na tej polanie mieszkało osierocone rodzeństwo Potoków ), Kamiennego Gronia, ze Stusa, z Poczekaja i Kordowca, którzy zimą przedzierali się w kopnym śniegu do chatki Nosalów, gdzie za izbą gospodarzy znajdowała się niewielka izba lekcyjna, w której uczył Edward Gruda z Piwnicznej.

Szkoła służyła również dorosłym, zainteresowani nauką rodzice mogli nauczyć się czytać i pisać, posłuchać radia, przejrzeć gazetę. Mieszkańcy górskich chatek zwykli o swoim miejscu zamieszkania mawiać: tak se żyjemy na tej wyżynie jak ryby na głębinie i faktycznie od późnej jesieni do końca wiosennych roztopów byli oni niemal odcięci od dolin. Izdebka lekcyjna podtrzymywała kontakt ze światem, była miejscem spotkań i zdobywania wiedzy.

W książce jedynym dorosłym uczniem swojego współlokatora, młodego nauczyciela Edwarda Grudy jest dziadek Nosal.
 - Ciepluśko, będziem mieli dzisiok! – uśmiechnął się do wchodzącego Edwarda. – Trzy naręcze drew już spaliłem! – To dobrze, dziadku kochany, palcie mocno, żeby prędko nie wystygło, bo mróz idzie pod wieczór, a roboty mam huk na dzisiaj! A dziadek się do swojej nauki nie zabierze przypadkiem?...
Całą zimę dziadek Nosal próbuje opanować trudną sztukę pisania, mozoląc się nad kartką papieru i wyrzekając: - Oj, lżej pleść opołki niż stawiać te połki!

Uczniowie szkoły na wyżynie mogli również korzystać z mobilnej biblioteki. Nauczyciel przynosił z Piwnicznej w plecaku książki, które dzieci ze szkoły nad obłokami  mogły wypożyczać:
Plecak, w porę ochroniony, krył nic a nic nie zamoknięte, długo oczekiwane, upragnione skarby na długie zimowe wieczory – książki! [...] I kto by się domyślił, że gdzieś wysoko w górach, nad obłokami, w zawianej śniegiem chałupinie przytulonej do ściany lasu, trzeszczącej od zajadłych ataków wichury, dzieci po normalnych lekcjach biorą w zachwycie do rąk najpiękniejsze książki.
„Szkoła nad obłokami" oprócz pokazania jak funkcjonowała mała niemcowska szkoła, jest również obrazem  świata którego już nie ma, zapisanym językiem, który słychać coraz rzadziej i tradycjami, o których zapominamy. Bajkowy wręcz jest opis zapustów, tradycji tak żywej w dawnej Polsce, dzisiaj mało kto turonia oglądał na żywo, na szczęście choć racuchy nie straciły na popularności:).

W tym starym świecie po lasach grasują wilki, a każda kolejna wędrówka do szkoły to nowa przygoda opisana tak sugestywnie, że czytelnik sam czuje się jej uczestnikiem i staje wraz z małymi bohaterami oko w oko z basiorem, albo gubi się w zamieci na górskim szlaku.
Zima szła nie od parady – mroźna i w śniegi bogata, jak zawsze prawie w tym kraju wyniesionym pod pułap nieba. Mechaty mróz jak biała szczeć porastał wszystkie szybki w oknach domostw niemcowskiej wyżyny, folgując i spływając łzami tylko na tę chwilę, kiedy słońce kładło na nim swoje ciepłe promienie.
Książka ma jeszcze jednego bohatera, wyratowanego zimową nocą krakowskiego etnografa. Na czas rekonwalescencji Łukasz Skorupka zamieszkuje w Trześniowym Groniu, z dużym pożytkiem dla swojej naukowej pracy, opisuje góralską kulturę, przedmioty znalezione w chacie, spisuje mrożące krew w żyłach opowieści dziadka Nosala i stare piosenki i kołysanki.
Stare, sędziwe trzystoletnie domostwo, pod okapem z gontów, kryło nieprzebrane skarby - po jatach, kącinach i sąsiekach. Zalegały tam latami stare sprzęty i naczynia, używane od pradziadów - rzezane stępy do miażdżenia ziarna, jaktelki, bukliczki, nosacze i trójnożne kotliczki pamiętające czasy kurnej chaty [...] Budując nowy dom, to, co już wam służyć nie może, przekażcie do muzeum! Niechże to nie zaginie, niech świadczy o dawnym życiu człowieka na tej ziemi! [...] Budujcie nowy dom, ale wszystko, co stare, piękne i dostojne, uszanujcie, bo w to wsiąkła kultura i artyzm całych pokoleń! [...]
- A na co panu te skorupki?...
- Widzisz Zosiu, odczytuję z nich dawne dzieje!
Książkę rozpatruję w kategorii arcydzieła literatury dla dzieci, któremu żadne skarby zbierane po Skandynawii przez nasze wydawnictwa do pięt nie dorastają. Dla archaicznego języka, góralskiej gwary, przedmiotów wyrysowanych tak pięknie przez Jana Marcina Szancera warto "Szkołę nad obłokami" przeczytać, bo to skarbnica wiedzy o tym jak zmieniało się życie ludzi i język polski przez minione dziesięciolecia.

Ta książka to zachwyt autorki nad górami, góralską kulturą i przedmiotami codziennego użytku rzezanymi w drewnie zimową nocą, przy rytmicznym śpiewie struga i ten zachwyt udziela się czytelnikowi od pierwszych przeczytanych akapitów, potem już tylko zatapia się w tej historii po samiuśkie uszy, znika letnie słońce za chmurami, ustępując miejsca płatkom śniegu i szaleństwu zamieci...

Szkoła nad obłokami. ( 1958 r. )
Maria Kownacka
Oficyna Wydawnicza G&P, Poznań 2012, 102 str.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Pozostawszy same, milczałyśmy obie czas jakiś: wyjęłyśmy nasze robótki i zabrawszy się do nich, udawałyśmy bardzo pilnie zajęte. Villette. Charlotte Brontë.


Porosłe mchem mury starego klasztoru, zarośnięty ogród z wiekowym sadem, zjawa żywcem pogrzebanej mniszki oraz zawodząca po nocach upiorna Banshee to tło kolejnej powieści Charlotte Brontë. "Villette" zawiera najwięcej wątków autobiograficznych ze wszystkich dzieł, które wyszły spod pióra Charlotty, powieść zrodziła się z doświadczeń zebranych podczas długiego, samotnego roku, spędzonego przez autorkę na pensji w Brukseli, z dala od Haworth i rodzeństwa. Tym samym oddaje pisarka część siebie głównej bohaterce Lucy Snowe, z kolei Monsieur Paula obdarowując cechami brukselskiego nauczyciela Constantina Héger, swojej niespełnionej miłości.

Czternastoletnią Lucy Snowe poznajemy w zamożnym domu matki chrzestnej Pani Bretton i jej nastoletniego syna Grahama, spokojne wspólne wieczory przy kominku urozmaica przybycie kolejnego gościa Pauliny Home. Mała Polly i Graham stają się, mimo sporej różnicy wieku, towarzyszami zabaw i obiektami niekończących się obserwacji Lucy.
Dał mi tę książkę Graham; opisuje ona dalekie kraje, do których trzeba bardzo długo jechać z Anglii; żaden podróżnik nie może dostać się tam nie przepływając tysięcy mil po morzach. W krajach tych mieszkają dzicy ludzie, wie pani? Ubierają się zupełnie inaczej niż my, niektórzy z nich nie noszą prawie żadnego ubrania, bo chcą, żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasznie gorąco. [...] - A tutaj - dodała - są obrazki jeszcze zadziwiajątsze - w zapale opowiadania zapomniała o prawidłach gramatycznych. - O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiński; a tutaj chińska pani; ma nóżki jeszcze mniejsze niż moje. A tutaj dziki koń tatarski... O, a tutaj coś jeszcze dziwniejszego niż wszystko - kraj samych śniegów i lodów, bez zielonych pól, ogrodów i lasów. W tym kraju znaleziono kości jakiegoś mamuta: teraz nie ma tam mamutów.
Prawie dekadę później, po niewyjaśnionej już do końca powieści "rodzinnej katastrofie", Lucy zmuszona jest sama zadbać o swój los, dlatego podejmuje się trudnej pracy opiekunki schorowanej panny Morchmont.
Zapomniałam o istnieniu pól, lasów, jezior, mórz i wciąż zmieniającego się nieba poza oślepłymi, zachodzącymi wciąż od nowa parą szybami okiennymi pokoju chorej.
Po śmierci podopiecznej, główna bohaterka w poszukiwaniu nowego dachu nad głową opuszcza rodzinną Anglię. Wymyślone na potrzeby powieści miasteczko Villette i pensja dla dziewcząt Madame Beck, stają się nowym życiowym portem dla Lucy Snowe.

Pensja Madame Beck zajmująca stary budynek poklasztorny, nie różni się od innych XIX - wiecznych szkół, znanych nam z filmów i literatury. W otoczeniu zmurszałych murów udzielane są za opłatą, lekcje z zakresu między innymi: literatury, historii, geografii, języków obcych, muzyki, religii oraz szycia dla młodych panienek z zamożnych domów, bądź wspieranych przez lepiej sytuowanych krewnych. Wspólny pokój nauczycielek i uczennic i surveillance, czyli ciągły nadzór, w tak surowej postaci obecny współcześnie już tylko w zakładach karnych, skutecznie odbierały młodym kobietom prywatność. Nad pensją Madame Beck unosi się legenda o duchu mniszki, pogrzebanej w ogrodzie, a w jak najbardziej namacalnej postaci, po korytarzach krąży nie mniej demoniczna przełożona, obserwując i przeszukując podopieczne i podwładne.

W tym zamkniętym światku przychodzi odnaleźć się Lucy Snowe, która obejmuje posadę nauczycielki języka angielskiego, pośród francuskojęzycznych, katolickich uczennic o nieco odmiennej od angielskiej mentalności, z trzpiotowatą Ginevrą Fanshave na czele, która z Miss Snowe robi swoją powiernicę. Lucy jako niezłomna protestantka, surowo ocenia swoje otoczenie, pobyt w Villette jest dla młodej kobiety zrozumiałym szokiem kulturowym.

Pierwsze trudne miesiące pracy, kończą się załamaniem nerwowym, paradoksalnie dzięki temu upadkowi, los uśmiecha się do Lucy, samotność rozprasza spotkanie po latach Pani Bretton i jej syna, miejscowego lekarza. Zaangażowanie w życie towarzyskie Villette oraz coraz wyraźniej okazywane zainteresowanie nauczyciela Monsieur Paula, stanowią dopływ świeżego powietrza do życia Lucy.

"Villette" jest chyba najbardziej złożoną i wielowymiarową z powieści Charlotte Brontë, które czytałam, poza interesującym światem wiktoriańskich pensji dla dziewcząt, w powieści udało się zamknąć ducha opisywanej epoki, odmalować całą paletę charakterów postaci, ich sposób myślenia przed wiekami oraz miniatury wiktoriańskiej codzienności kobiet. Stworzyć fascynujący obraz życia Lucy Snowe, która pozbawiona domu i rodziny, szuka sposobu na przetrwanie w XIX - wiecznych, niesprzyjających samotnym kobietom realiach.

W "Villete" pojawiają się również elementy charakterystyczne dla powieści gotyckiej. Dwoistość charakteru głównej bohaterki, angielskie opanowanie jako maska dla świata w którym żyje, w oczach uczennic panna Snowe jest tylko posępnym cieniem i głęboko ukryta druga, targana namiętnościami natura, o której wie tylko czytelnik, zaś domyśla się jej istnienia Monsieur Paul. I ta mroczna aura, znak firmowy pisarek z Haworth i przemykające pomiędzy akapitami zjawy zamieszkujące klasztorny strych oraz pośredniczka między krainą zaświatów, a ludźmi, zwiastunka śmierci, mityczna Banshee, rodem z irlandzkich podań ludowych:).
Trzykrotnie w czasie mojego życia pouczył mnie bieg wypadków, że dziwne owe odgłosy burzy - ów nieustannie powtarzający się jęk beznadziejny zapowiada stan atmosfery niesprzyjającej życiu. Doświadczenie wszczepiło mi wiarę w to, że wybuchy epidemii zapowiadane bywają często przez taki boleśnie jękliwy, łkający, zawodzący wiatr wschodni. Stąd może, jak wywnioskowałam, powstała legenda o Banshee.
Villette. ( 1853 r. )
Charlotte Brontë
Świat Książki, Warszawa 2011, tom I - 319 str., tom II - 367 str.

Jane Eyre. 

sobota, 10 sierpnia 2013

Blask księżyca rzucał długie smugi światła na ośnieżone zbocze góry, po którym wspinały się mozolnie trzy postacie. Skarby śniegu. Patricia St. John.

Być może szaleństwem jest, przy dzisiejszym upale, opowiadać Wam o wieczorze wigilijnym sprzed kilkudziesięciu lat w maleńkiej wiosce zagubionej w alpejskich górach. Przy prawie 40 - stopniowym skwarze trudno będzie mi wyczarować na potrzeby tego posta, chociaż odrobinę smutków i radości, jakie towarzyszyły tego dnia bohaterom "Skarbów śniegu", książki o której chyba już tylko ja pamiętam:).

Chociaż w "Skarbach śniegu" odnajdujemy wszystkie cztery pory roku w alpejskim, bajkowym wydaniu, wydarzenia przełomowe dla bohaterów tej krótkiej historii mają miejsce pod opiekuńczym blaskiem betlejemskiej gwiazdy. To podczas wigilijnej nocy umiera matka Anette, a kilka godzin wcześniej na świat przychodzi jej brat - Dani, którego najczulszą opiekunką staje się siedmioletnia dziewczynka.

Dla młodszego brata porzuca chwilowo szkołę Anette, nad dalszą, domową edukacją wnuczki czuwa wiekowa babcia, a nad całą rodziną Burnierów, pracujący na skromnym, górskim gospodarstwie ojciec. Pierwsze lata życia Daniego upływają na beztroskiej zabawie w wyjątkowo pięknych okolicznościach przyrody, pośród alpejskich łąk i lasów, w rytmie narzucanym przez kolejne pory roku, pośród mądrych opiekunów. Miejsce akcji odtworzyła Patricia St. John z własnych dziecięcych wspomnień:
Kiedy byłam małą dziewczynką, wraz z rodziną wyjechałam na kilka lat do Szwajcarii. Mieszkałam tam w dokładnie takiej samej chatce, w jakiej mogli mieszkać Anette i Dani. Zimą zjeżdżałam sankami do wiejskiej szkoły, a latem pomagałam przy zbiorach siana; tak jak oni wędrowałam ze stadem na górskie pastwiska i spałam w stogach. W wigilię Bożego Narodzenia razem z innymi dziećmi szłam do kaplicy, by zobaczyć drzewko ozdobione pomarańczami i niedźwiadkami z piernika. Podobnie jak Dani miałam białego kotka o imieniu Kacper, a mój mały braciszek często jeździł wózkiem, do którego zaprzężony był wielki bernardyn.
Najbliżsi sąsiedzi Burnierów to szkolny kolega Anette - Lucien, mieszkający z siostrą - Marie oraz owdowiałą matką w skromnej chatce. Zbuntowany i krnąbrny Lucien, obarczony ciężką pracą na roli i na różne sposoby próbujący wymigać się od uciążliwych obowiązków, nie przepada za ulubieńcami całej okolicy, młodymi Burnierami.

Konflikt Luciena z Anette, zaogniający się z winy uporu obojga, kończy się tragicznie dla Daniego. Przepychanki nad wąwozem, późniejszy upadek i kalectwo Daniego, zmieniają dziecięcą niechęć w nienawiść. Lucien potępiony i odrzucony przez mieszkańców małej górskiej osady, szuka ukojenia w rzeźbieniu, lekcji rzemiosła udziela mu tajemniczy mieszkaniec ukrytej w lesie chaty. Stary rzeźbiarz staje się duchowym przewodnikiem Luciena, poświęca mu czas i okazuje wsparcie, którego tak bardzo chłopcu brakowało.
Wychodząc z lasu, zauważył pomarańczowe światła w oknach chat, ciepłe i witające wędrowców. Świerszcze śpiewały wieczorną pieśń na polach, a świeżo ścięte siano pachniało mocno. Cienki rogalik księżyca oświecał czarne wierzchołki sosen - i było tak, jak to powiedział starzec - noc obdarowała swoim pięknem i spokojem, zarówno dobrych, jak i złych ludzi.
Kluczem do zrozumienia, co pod sielską, zasypaną śniegiem powłoką chciała przekazać autorka młodym czytelnikom, jest zwrócenie uwagi na rok wydania książki oraz zapoznanie z biografią pisarki. Patricia St. John wychowana w głęboko religijnej rodzinie, wybrała zawód najpierw nauczycielki, potem misjonarki w Maroko. Podobnie jak w życiu, również w swoich książkach, świat Paricii St. John był solidnie osadzony w chrześcijańskich wartościach. Stąd "Skarby śniegu" są po części religijnym traktatem o przebaczeniu i odkupieniu win w duchu chrześcijańskim.

Na pytanie dlaczego w opowieści dla dzieci zajęła się pisarka tak trudnym tematem, odpowie czytelnikowi data wydania książki. "Skarby śniegu" ukazały się w roku 1950, po wojennej zawierusze to właśnie przebaczać musiały od nowa nauczyć się narody wyniszczone psychicznie i fizycznie przez wojnę. Autorka obserwując próby scalania rodzin żołnierzy, którzy po powrocie do domów z frontu, nie zawsze odnajdowali, pozostawioną przed wyprawieniem się na wojenną tułaczkę sytuację rodzinną, postanowiła nadać historii o Anette, Danim i Lucienie właśnie takie przesłanie.

Mam dużą słabość do historii osadzonych w górskich krajobrazach: napisana piękną góralską gwarą "Szkoła nad obłokami" Marii Kownackiej, "Bella i Sebastian" i książka Patricii St. John to zdecydowanie moje ukochane książki z dzieciństwa. "Skarby śniegu" pokazują, jak wyglądało wiele lat temu życie farmerów w cieniu potęgi gór, jak pory roku wyznaczały rytm prac gospodarskich, jak zimą zamierało życie w górskich osadach, do tych fragmentów wracam bardzo często:
W Szwajcarii, kiedy trawa wyrastała bujnie na polach, krowy wypędzane były na wyższe pastwiska na całe lato. W tym czasie trawa w dolinach mogła rosnąć spokojnie, by potem służyć za pokarm zimą. Farmerzy szli ze swoimi stadami i mieszkali latem w górskich szałasach, podczas gdy kobiety z dziećmi pozostawały w domach. Jednakże tego jedynego dnia, gdy stada wyruszały w góry, wszyscy hodowcy wraz ze swoimi rodzinami podążali za zwierzętami i spędzali jeden dzień w górach, zakwaterowując krowy w ich nowym mieszkaniu.
Kojąca i nie starzejąca się książka dla dzieci, pachnąca świeżo skoszonym sianem i gorącą czekoladą, popijaną jesienią przez głównych bohaterów, baśń wigilijna o mozolnych próbach odkupienia winy, do której najlepiej zajrzeć w okolicy grudnia, chociaż opisy alpejskiej zimy przyjemnie chłodzą, więc może i rozpalony sierpień nie jest najgorszym czasem na lekturę "Skarbów śniegu":).

Skarby śniegu. ( Treasures of the Snow. )
Patricia St. John
Oficyna Wydawnicza "Vocatio"
Warszawa 1994, 194 str. ( cytat z tytułu posta znajduje się na str. 9 książki )

czwartek, 25 lipca 2013

Za dużo wojen, cały ten kraj to pole bitwy. Szpiedzy w Warszawie. Alan Furst.

 

Większość mojej wiedzy o dwudziestoleciu międzywojennym w Polsce pochodzi ze starego podręcznika do historii Andrzeja Leszka Szcześniaka "Historia 1918-1939". Lubię tą "starą znajdę" (książkę znalazła dla mnie szkolna koleżanka w swojej piwnicy dawno temu:)) za krzepiące przedstawienie polskich sukcesów międzywojnia, osiągniętych w bardzo niesprzyjających warunkach.

Autor na tyle sugestywnie opowiada jak na powojennych gruzach budowano od podstaw niemal każdą dziedzinę życia społecznego, administrację, rynek wewnętrzny, reformowano rolnictwo, odbudowywano gospodarkę, dzięki ofiarności obywateli powstawały budynki szkół w miejscach do których przedtem "kaganek oświaty" nie dotarł wcale, jak wspólnymi siłami wojska, prasy, radia i nauczycieli prowadzono edukację obywatelską, mającą na celu zintegrowanie ludności żyjącej dotąd pod trzema różnymi zaborami, że można sobie ten wspólny wysiłek Polaków bardzo plastycznie wyobrazić:). Równocześnie podejmowano się wręcz szalonych przedsięwzięć, które nie miały prawa się udać, choćby legendarnej budowy miasta z morza - Gdyni oraz Centralnego Okręgu Przemysłowego. 

Stary podręcznik wypełniony fotografiami na których zachowała się odrobina magnetyzmu dwudziestolecia międzywojennego w wielonarodowościowej II Rzeczypospolitej, w której na wspólnej ziemi, pod wspólnym niebem, żyli przedstawiciele kilku narodów, mieszały się języki, a w porze obiadowej smaki i zapachy potraw z różnych stron świata, ma swoje honorowe miejsce pomiędzy zgromadzonymi przeze mnie, współczesnymi publikacjami o międzywojniu, opowiadającymi głównie o ziemiaństwie, które pojawiają się nakładem wydawnictwa PWN, chociaż mniej efektowny to chyba nadal jest to moja ulubiona książka o latach 20 - tych i 30 - tych XX wieku.
***
O tym, że dwudziestolecie międzywojenne to bardzo wdzięczny temat i nadal rozpalający wyobraźnię czytelników świadczy mnogość i popularność wydawnictw poświęconych tym czasom, które zapełniają całe księgarniane zaułki. Lata 30 - te w Polsce są również tłem powieści Amerykanina - Alana Fursta. Polska rzeczywistość widziana oczami obcokrajowca, duża wiedza historyczna autora i znajomość topografii przedwojennej Warszawy, urzekły mnie podczas lektury "Szpiegów w Warszawie", powieści lepiej znanej z serialu BBC Four, wyświetlanego przez telewizję publiczną kilka miesięcy temu.

Alan Furst swoją powieść szpiegowską osadza w realiach Warszawy lat 1937-1938, kiedy kończy się epoka kruchego ładu wersalskiego, widma totalitaryzmów już od jakiegoś czasu straszą za wschodnią i zachodnią granicą II Rzeczypospolitej. Erupcja nienawiści niemieckiego i sowieckiego sąsiada na nieznaną dotąd skalę wydaje się nieuchronna, a nieokrzepłe jeszcze po I wojnie światowej i walce z bolszewikami państwo Polskie, wydaje się nie mieć wielkich szans w starciu z dwiema militarnymi potęgami. Główni bohaterowie powieści "Szpiedzy w Warszawie" zbierają dopiero elementy układanki, które wieszczą nadchodzącą tragedię II wojny światowej, a cała historia rozgrywa się na salonach dyplomatycznych przedwojennej Warszawy.

Francuski arystokrata Jean-François Mercier, poza oficjalnymi obowiązkami attaché wojskowego na polskiej placówce, prowadzi równoległą działalność szpiegowską. Warszawskie salony lat 30 - tych odmalowane w książce, wydają się kotłem, w którym aż kipi od szpiegów legitymujących się paszportami każdego kraju świata. Mercier zbiera informacje o uzbrojeniu armii polskiej oraz niemieckiej dla francuskiego sztabu generalnego. Jako weteran I wojny światowej i wojny z bolszewikami oraz utalentowany dyplomata jest mile widziany na spotkaniach warszawskiej elity.

"Szpiedzy w Warszawie" koncentrują się na trzech zasadniczych wątkach, miłości francuskiego pułkownika do Polki, prawniczki Ligi Narodów Anny Szarbek, na poprzedzającej wybuch wojny grze wywiadów i dyplomacji europejskiej oraz na samotnej krucjacie głównego bohatera, mającej na celu zdobycie planów wojennych Niemiec.

Proporcje w tej opowieści są idealnie wyważone, dzięki czemu nie mamy do czynienia z tanim romansidłem, ani bezmyślną powieścią akcji. Autor nie "pogrywa sobie" ze zdrowym rozsądkiem czytelnika, pakując i wyplątując swojego bohatera z mało prawdopodobnych przygód i chociaż trudno byłoby mnie uznać za fankę szpiegowskich powieści, elegancka proza Alana Fursta, jak najbardziej przemawia do mojej wyobraźni i myślę, że to nie było moje jedyne spotkanie z tym pisarzem. Dodatkowym atutem jest bardzo staranne wydanie książki z filmową okładką.

Szpiedzy w Warszawie. ( The spies of Warsaw. )
Alan Furst
Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, 307 str. ( cytat z tytułu posta znajduje się na str. 81 powieści )

wtorek, 2 lipca 2013

Legion.


Bardzo niecierpliwie czekałam na nową książkę Elżbiety Cherezińskiej o żołnierzach wyklętych z Narodowych Sił Zbrojnych. Autorka "Korony śniegu i krwi" znów przeniesie nas w czasie i pokaże nam kolejny nieznany fragment historii Polski. Tak o Brygadzie Świętokrzyskiej, zbiorowym bohaterze "Legionu" opowiada Elżbieta Cherezińska w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl:
Tym elementem, który doprowadził do napisania „Legionu” był ich wyczyn, czyli marsz na Zachód. To jest historia jak z filmów Quentina Tarantino. Takie miałam pierwsze skojarzenie. Oto umundurowana, wyposażona jednostka wojskowa, z gruntu wyklęta, we własnym kraju nie do końca legalna, podejmuje decyzję o niepoddaniu się Sowietom wkraczającym do Polski, lecz o przedarciu się przez linię niemiecką, aby połączyć się z II Korpusem gen. Władysława Andersa. Nie udało im się do niego dojść, bo był daleko, ale połączyli się z armią amerykańską gen. Pattona. Wcześniej wyzwolili obóz koncentracyjny, przy okazji ratując od śmierci Żydówki, bowiem Niemcy oblali benzyną ich baraki i zaminowali je. Kobiety miały być zabite, gdyby do obozu zbliżyli się Amerykanie. Brygada NSZ dostała informację wywiadowczą o tym i zdążyła z pomocą. To wydarzenie jest ciekawą kontrą do nuty antysemickiej, która towarzyszy Brygadzie. Myślę, że obraz narodowców, jaki udało mi się wydobyć ze wspomnień, jest obrazem innym niż mamy utarty w stereotypie. Gdybym miała je powtarzać, to na pewno nie napisałabym powieści. Chciałam się zmierzyć z legendą tych żołnierzy, którzy nie są nawet wyklęci. Są wręcz przeklęci. Przeklęci wśród wyklętych. Takie prawdziwe „bękarty wojny”. Brygada pozostała na Zachodzie. Dzięki temu zrealizowała jeden z postulatów politycznych swojej formacji, czyli uratowanie młodzieży, najcenniejszej tkanki narodu, bo tak oni nazywali młode pokolenie.
Mój cieplutki jeszcze ciepłem świeżutkiego druku egzemplarz oczekuje na "lipcowe czytanie pod chmurką":), chociaż książka jest potężna i w plener trudno będzie ją zaciągnąć.

poniedziałek, 1 lipca 2013

The Fall.

Po przeczytaniu kilku niezłych i jednej genialnej, książek o konflikcie w Irlandii Północnej, brakowało mi współczesnego literackiego lub filmowego spojrzenia na sytuację społeczną Belfastu, ponieważ przeczytane przeze mnie książki opowiadały głównie o historycznych zaszłościach. Poszukując filmów dokumentalnych, trafiłam na wyjątkowo udany pięcioodcinkowy serial kryminalny "The Fall" z miejscem akcji w Belfaście, który poza intrygującą zagadką kryminalną, pokazuje aktualny obraz rejonu post-konfliktowego i podzielonych społeczności tego miasta.

Ambitna policjantka z londyńskiej Metropolitan Police zostaje skierowana do Irlandii Północnej, aby skontrolować śledztwo w sprawie morderstwa młodej kobiety. Stella Gibson, w tej roli Gilian Anderson, to profesjonalna, silna osobowość, która w Belfaście musi zmierzyć się z wyjątkowo inteligentnym i nieuchwytnym mordercą oraz z odbiegającym nieco od brytyjskiej normy stylem pracy północnoirlandzkiej policji PSNI, gdzie powiązania pomiędzy wymiarem sprawiedliwości i lokalnymi politykami są więcej niż nieczyste, a nienawiść społeczeństwa do policji jest chyba jedynym uczuciem, które łączy całe miasto. Równocześnie z poczynaniami policji obserwujemy całkiem zwyczajne życie rodzinne mordercy, którego znamy od samego początku.

Ta psychologiczna gra mordercy i Stelli, uwikłana jest w skomplikowane tło społeczne podzielonego miasta. Lojalistyczne Shankill, republikańskie Falls, mężczyźni z trudnym bagażem doświadczeń, wplątani w poważny, krwawy konflikt w nie tak odległej przeszłości, to nie najłatwiejsi partnerzy dla swoich kobiet i trudni sąsiedzi. Belfast ukazany w serialu to oczywiście nie tylko rejon post-konfliktowy, to również miasto w którym tętni życie studenckie, co ambitniejsze jednostki robią błyskotliwe kariery i życie toczy się w rytmie podobnym do znanego nam z każdego europejskiego miasta.

I to wszystko udało się zmieścić w pięciu dynamicznych i bardzo atrakcyjnych dla widza odcinkach. Kolejny sezon zaplanowano na rok 2014 i ze względu na jego główną bohaterkę oraz specyficzny mroczny klimat oczekuję go niecierpliwie i jestem bardzo ciekawa, jakie miejsce akcji wybiorą producenci na jego kontynuację.

The Fall ( 2013 ) Allan Cubitt

środa, 26 czerwca 2013

Puchatek skończył jeść śniadanie i oblizywał łapki z resztek miodu. Brzuszek miał przyjemnie pełny, a rozumek równie przyjemnie pusty.

Żadne słowa nie oddają lepiej mojego podejścia do blogowania niż ostatnie zdanie powyższego cytatu, zaczerpniętego z bajki o Kubusiu Puchatku, (niestety nie z powieści A. A. Milne tylko z krótkiej bajki kubusiopodobnej z żółtym pierdołą Disneya pt. "Lepiej dawać niż dostawać":)). Otóż mój rozumek podczas każdego zetknięcia z wyspą książek staje się przyjemnie pusty i mimo przeczytania kilku książek naprawdę wyjątkowych, o których grzech na blogu nie wspomnieć, po prostu się zablokowałam:). 

Aktualnie czytam powieść Alana Fursta "Szpiedzy w Warszawie", bardzo mi z tą książką było trudno się zaprzyjaźnić, zaczynałam ją czytać kilka razy i zostawiałam niedokończoną. Podobnie postąpiłam z serialem, wykończył mnie polski dubbing po niepełnych dwóch odcinkach. Teraz nie mając, (o zgrozo) pod ręką nic nieprzeczytanego, po lekturze wszystkich gazet i czasopism zalegających w domu i zaktualizowaniu bazy danych o tym, co w polityce i celebryckim światku słychać, sięgnęłam po ostatnią dostępną w domu nieprzeczytaną książkę, po "Szpiegów" właśnie. 

Przyznam, że teraz bardzo mi się podoba ta książka, bo lubię ten rodzaj staranności u autorów, którzy pisząc o kraju sobie obcym, wykazują się dużą pracowitością w poszukiwaniu o nim informacji. Alan Furst popisał się profesjonalizmem i ogromem wiedzy historycznej i chwała mu za nieprzekłamywanie historii, co jak przyznacie po ostatnich niemieckich popisach serialowych, zafundowanych nam przez telewizję publiczną, jest miłą odmianą dla polskiego czytelnika.

Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się sklecić coś na bloga, chociaż będzie ciężko, bo sad i ogród w tym roku wyglądają wyjątkowo pięknie i wolny czas wolę spędzać właśnie tam, a nie przed laptopem. Dlatego zapraszam na konto wyspy książek na facebooku, bo pewnie częściej uda mi się napisać coś, podczas przerwy na herbatę właśnie tutaj:). Do miłego zatem:). Trzymajcie się:).

sobota, 6 kwietnia 2013

Niewielu ludzi kręciło się po ulicy, albowiem była to noc do przesiadywania w domowych pieleszach i tłoczenia się przy ogniu. Siostrzyca. John Harding.

Książka na zimowe wieczory nie musi obrazować uroków i utrapień minionej pory roku, zbędne są podmuchy zimowych wichrów oraz sypiący gęsto śnieg. Zimowej książce nie może natomiast zabraknąć klimatu grozy i tajemnic, starej rezydencji, biblioteki z milionem nieprzeczytanych książek oraz szeptów i postaci snujących się po niekończących się mrocznych korytarzach. To dlatego zimą dobrze czyta się gotyckie powieści. Styczniowe wieczory wypełniała mi lektura pełnej gotyckich motywów "Siostrzycy" Johna Hardinga.

Podupadająca rezydencja Blithe w dziewiętnastowiecznej Nowej Anglii to dom tajemnic, zamieszkiwany przez naprędce wynajętą służbę i osierocone rodzeństwo Florence i Gilesa. Dzieci spędzają czas włócząc się po opustoszałych pokojach i korytarzach, pozostawieni sami sobie budują swój zamknięty świat, broniąc do niego dostępu dorosłym.

Na ten ogrom pustego, mrocznego domu i szereg tajemniczych wydarzeń mających miejsce w Blithe, spogląda czytelnik oczami dwunastoletniego osamotnionego dziecka, Florence, która za cel obrała sobie ochronę młodszego brata przed istniejącymi i wyimaginowanymi zagrożeniami. Szeptem opowiadana jest ta historia z dreszczykiem, szeptem opowiada Flo o tajemniczej śmierci pierwszej guwernantki, o swojej miłości do książek i o zakazie kształcenia nałożonym na nią przez wuja - jedynego żyjącego krewnego rodzeństwa.

Narracja pierwszoosobowa Florence od pierwszych stron zaskakuje, wzbogacona została bowiem o barwne neologizmy, dziewczynka sama uczyła się czytać i stworzyła osobliwy język. W miarę jak unosimy się na fali opowieści, nocąchodzenia i bibliotekowania przestają dziwić, przechodząc w przyjemną melodię tej książki. Za ten język, za spędzanie wielu godzin w bibliotece rezydencji Blithe i samodzielne złamanie szyfru słów nie sposób głównej bohaterki nie polubić.
Pospieszyłam dalej i znalazłam się w bibliotece, gdzie rzuciłam się na mój ulubiony fotel, wykończona grozą sytuacji.  I gdy już półleżałam, mój wzrok powędrował ku ścianie nad kominkiem i zobaczyłam To. Oczywiście, połowę życia spędzając w tym pokoju, patrzyłam na ten przedmiot tysiące razy - najprawdopodobniej największe zwierciadło w całym domu. Do pewnego stopnia zawsze je uwielbiałam, z czego teraz zdałam sobie sprawę, ponieważ zawierało w sobie drugi, identyczny do tego, umiłowany przeze mnie pokój i wystarczyło jedno zerknięcie, by ilość książek natychmiast się podwoiła.
Z każdą stroną czytelnik traci jednak zaufanie do sądów Flo, i właśnie na tej trudności w rozszyfrowaniu tego nieprzeciętnie inteligentnego dziecka opiera autor konstrukcję swojej powieści. Imiona głównych bohaterów, rezydencja Blithe i tajemnicza śmierć pierwszej guwernantki to nie są nowe motywy w literaturze. John Harding "Siostrzycą" nawiązuje do powieści "W kleszczach lęku", do Flory i Milesa, angielskiej rezydencji Blithe stworzonych w wyobraźni pisarza przełomu XIX i XX wieku Henry'ego Jamesa.

Jedyną rzeczą której brakowało mi czytając "Siostrzycę", była zabójczo trafna okładka wydania brytyjskiego, która najlepiej oddaje klimat powieści Johna Hardinga, pobudza wyobraźnię dreszczykiem grozy i stanowi doskonałe tło dla opowieści. I to przerażające spojrzenie Florence. Z przyjemnością zobaczyłabym "Siostrzycę" w takim wydaniu w swoim księgozbiorze.
Siostrzyca. ( Florence and Giles )
John Harding
Wydawnictwo Mała Kurka 2011, 287 str.

Ale teraz przyjdzie nam żyć w jakiejś zabitej dechami wiosze. Wiesz, jaka nuda? Kika z beskidzkiego lasu. Maja Ładyńska.

Jeżeli podczas ferii zimowych brak wam zimowej oprawy, nie mogliście wyruszyć w ukochane góry sięgnijcie po idealną na styczniowy czas ks...